Rozdział 17 Jesteś pustą butelką po środku pola śmierci





Oczami Tristana

W końcu nadszedł ten dzień. Jak na wiosenny poranek było dość chłodno. Niebo przysłaniały czarne chmury, zwiastujące niebezpieczna burzę. Od czasu do czasu niebo przecinała błyskawica, której towarzyszył donośny grzmot, niosący się echem pomiędzy murami diamentowej ściany. Mocny wiatr wiejący z północy z nad Morza Siedmiu zniszczeń, hulał jak szalony, pomiędzy obydwoma wojskami, przechylając niebezpiecznie mocno ogromne sztandary. W wilgotnym powietrzu unosił się odór stęchlizny, pomieszany z ledwie wyczuwalnym zapachem strachu i rozpaczy. Pośród żołnierzy panowała niezwykle silna atmosfera zwątpienia, wyczuwalna nawet dla osób mających problemy  z oddychaniem. W niektórych miejscach można nawet było dostrzec czarną mgiełkę, unoszącą się nad głowami przerażonych wojowników.
Pole bitwy było figura, która swoim kształtem przypominała nierówny prostokąt.  Jeden z jego boków stanowiła diamentowa ściana, po której obydwu stronach kłębiły się wojska anielskie. Od ich lśniących zbroi bił blask, rażący oczy przyzwyczajonych do ciemności demonów. Chociaż niebo było czarne jak słoma, nad ich głowami unosiła się jasna poświata czystości. Każdy członek białych zastępów miał przy sobie obowiązkowo jeden wielki miecz dwuręczny, z wysadzaną szlachetnymi kamieniami rękojeścią, ora mały sztylet, schowany w jednym z rękawów. Na głowach mieli hełmy z wielkimi pióropuszami, przypominające te z czasów Juliusza Cezara, które posiadali centurioni. Naprzeciwko nich dumnie stały liczne oddziały wojsk Szatana, formujące się w oddziały, składające się z najróżniejszych istot. Na prawej flance stały żądne krwi chordy centaurów, odzianych w czerwone zbroje. Tuż za nimi ustawiły się grupy satyrów, wyposażonych w długie łuki. Lewa strona wojska pękała w  szwach od nadmiaru klnących gnomów, oraz wściekłych na wszystko i wszystkich goblinów. Krótkie zielone szmaty do połowy nóg, nie dawały im większej ochrony, jednak ich twarde jak kamień skóry w zupełności wystarczały na pewien czas. W centrum armii stały oddziały demonów każdych klas, poczynając od tych najsłabszych, potrafiących rzucać proste uroki, a kończąc na potężnych czarnoksiężnikach, których moc była równa sile jednego archanioła. Ich kolorem był brąz. Każdy z nich dostał parę długich saks, wysadzanych drogimi kamieniami, oraz kilka małych sztyletów, pochowanych w różnych częściach zbroi. Na ich czele stali trzej dowódcy: Ares, dowodzący grupą centaurów i satyrów, Zeus, dowodzący oddziałami goblinów, oraz na samym środku Etan przewodniczący demonom. Każdy z nich  ubrany był w czarną zbroję, ze złotym pentagramem na piersi, oraz hełm z pióropuszem w kolorze swoich oddziałów. Panująca wokół nich atmosfera grozy mogłaby spowodować natychmiastowy zgon u nie jednego zwykłego śmiertelnika. Ich mordercze spojrzenia przeszywały na wylot stojących po drugiej stronie białych wojowników. Byli gotowi do bitwy, chociaż w ich głowach panował mętlik, a targająca nimi niepewność była różna z ich niepokojem. Armia aniołów miała zdecydowaną przewagę liczebną. Oprócz tego wojownicy archanioła Michała, byli lepiej wyposażeni, niż plugawe wojsko piekła. Jeżeli nawet zwyciężą, to za jaką cenę. Większość z nich nie zobaczy już swoich rodzin. Ponad połowa już nie wróci do domu, pogrzebana przez popiół oraz suchy piach pustyni.
Wciągnąłem powietrze nosem, aby zaraz wypuścić je ze świstem ustami. Stałem na wzniesieniu, jakiś dobry kilometr od pola bitwy. Miałem stąd świetny widok na obydwie strony, dzięki czemu w razie jakiejś komplikacji, mogłem szybko zareagować i uratować jak najwięcej istot z wojska Szatana. Takie było moje zadanie. Obserwować i działać w razie problemu. Byłem tak zwaną deską ratunku, w razie niepowodzenia misji. Spojrzałem na stojącą obok mnie Serinę. Muszę  przyznać, że do twarzy jej było w zbroi pożyczonej od amazonek. Nie miałem jeszcze okazji, aby zobaczyć ją w takim wydaniu. Włosy spięła wysoko w koński ogon, odsłaniając długa bliznę na szyi. Lekką kolczugę zakryła do połowy czarnym napierśnikiem, sięgającym jej zaledwie do granic pępka.  U jej boku swobodnie zwisał jej wężowy bicz, oraz saksa do kolekcji. Starała się zachować spokój, jednak jej przyspieszony oddech, oraz trzęsące się dłonie, zdradzały jej prawdziwy stan. Targał nią niepokój, zresztą tak jak wszystkimi. Nie miała całkowitej pewności, czy plan przez nią wymyślony, nie okaże się totalna porażką. Bała się konsekwencji jego niepowodzenia, jak nikt inny. Bo kara za przegraną, może dotknąć jej, a nie pozostałych generałów. To ona go wymyśliła i to ona oberwie za porażkę.
Podszedłem do niej powoli, kładąc jej swoją dłoń na ramieniu. Ani drgnęła, nadal bacznie obserwując zamieszanie powstałe przy diamentowej ścianie. Po dłuższej chwili, dotknęła delikatnie moich palców, spoglądając kątem oka w moją stronę.
- Obiecaj mi cos Tristanie- powiedział szeptem, siląc się na uśmiech- Obiecaj mi, że jeżeli nie dożyje jutra, że jeżeli zginę, to pochowasz mnie nad morzem, niedaleko drewnianej chatki na klifie. To jest gdzieś na granicy Irlandii, na pewno znajdziesz.
Dziewczyna odwróciła się w moją stronę, wbijając pusty wzrok w moje oczy. Poklepałem ją lekko po ramieniu, zaciskając przy tym mocno wargi. A co jeżeli to ja nie dożyję? Nie wiadomo co się tam stanie. Owszem, to nie była moja pierwsza bitwa. Było ich wiele, i powinienem się już przyzwyczaić do tego, że moi bracia giną. Jednak nigdy nie walczyłem z wrogiem, który miał przewagę i możliwości, aby zabić kogoś takiego jak piekielnego łowcę. Od ponad tysiąca lat, żadna osoba z naszej drużyny nie zginęła. A teraz co> Roderig jest zdrajcą, Arianny nie ma przy nas, i w dodatku Serina straciła całą nadzieję w swoje siły. Jesteśmy słabi jak nigdy.
- Dobrze- powiedziałem cicho, uśmiechając się do niej- Ale pod jednym warunkiem- złapałem dziewczynę za ramiona- Jeżeli zabijesz więcej aniołów ode mnie.
Dziewczyna najpierw się lekko zmieszała, ale już po chwili na jej twarzy zagościł tak dobrze mi znany łobuzerki uśmieszek. To była taka nasza zabawa, podczas walki. Kto zabił więcej, ten dostanie jakąś nagrodę. Zazwyczaj szliśmy łeb w łeb i dopiero pod koniec któreś z nas zdobywało jakąś nieznaczną przewagę. Traktowaliśmy to jak wyznacznik naszych umiejętności. Z każdym zwycięstwem szacowaliśmy, które z nas jest lepsze w swoim fachu. Oczywiście w  większości zazwyczaj wygrywała Ari, jednak jej tu teraz nie było, a szanse między mną, dziewczyna, a hulającymi niedaleko nas bliźniakami, były niezwykle wyrównane. Ciekaw jestem, kto tym razem zostanie zwycięzcom.
- Zgoda- odparła dziewczyna, łapiąc mnie za obydwa ramiona- Nie daj się zabić, bracie.
- Nie daj się zabić, siostro.
Obydwoje uśmiechaliśmy się do siebie. Tak jak za dawnych czasów, kiedy wszystko było w porządku. Gdy nie było zdrajców, śmierci naszych i tych wszystkich przeklętych rzeczy związanych z niebem. Gdy Ari nie musiała wychodzić za mąż, i gdy cała nasz siódemka, latała po wszystkich dzielnicach piekła, wywołując bójki i kradnąc zakazane przez Lucyfera owoce. To były piękne czasy. Jednak to już koniec, i niestety nigdy nie będzie tak jak dawniej. Już nigdy nie będziemy tacy sami.
Nagle do moich uszu doszedł cichy pisk, któremu do towarzystwa doszedł długi ryk oraz szczęk metalu. Momentalnie odwróciłem się w stronę wojsk i otworzyłem szeroko usta. Właśnie w tej chwili obydwie armie zetknęły się z sobą na samym środku pola, wywołując tym samym głośny huk.  Już na samym początku z obydwu pierwszych linii poleciały zaklęcia, niszczące poszczególne jednostki armii. Złote błysk, towarzyszył śmierci każdego z aniołów, ugodzonego potężnym mieczem Etana, który jak burza mknął przed siebie, ścinając głowy biegnącym ku niemu skrzydlakom. Po drugiej stronie pola można było dostrzec ledwie widoczny czarny dym, unoszący się z nad ciał zamordowanych demonów. To archanioły wkroczyły do akcji, rzucając wszędzie naokoło zaklęcia oczyszczenia. Żaden z demonów nie mógł się do nich zbliżyć, nie zostając przy tym porażony złotą łuną czystości. Skrzywiłem się na widok poharatanego ciała jednego ze stworów, który podszedł za blisko przywódców wojsk anielskich. Nie chciałbym być w jego skórze. Przekręciłem głowę w drugą stronę. Centaury radziły sobie całkiem nieźle. Chronione prze grad strzał, dziesiątkujących ich wrogów biegli galopek, aż w końcu uderzyli w złote tarcze aniołów, miażdżąc większość z nich swoim ciężarem. Trysnęła krew. Spod kopyt stworzeń wydobywał się odgłos łamanych kości oraz przeraźliwy lamęt umierających aniołów.
 Usłyszałem ciche szelesty za moimi plecami i już po chwili stałem ramię w ramię z Seriną oraz bliźniakami.
- Zaczęło się- mruknąłem sięgając po moje saksy- Gotowi do tańca?
- Nawet nie wiesz, jak długo czekałem na te słowa- powiedział Mors, skacząc z pagórka i puszczając się pędem w stronę pola bitwy.
- Kto ostatni ten czyści kibel Lucyfera przez miesiąc- krzykną Vita, który już po chwili zrównał się z bratem, rozpłatując  swoim mieczem kilku aniołów, nacierający na niego.
Zerknąłem kątem oka na dziewczynę, która pokręciła głową. Na jej twarzy gościł subtelny uśmieszek. Dziwiłem się, że w takiej sytuacji zachowała pełną powagę, kiedy ja miałem ochotę zacząć krzyczeć na bliźniaków. Ich nierozważne zachowanie mogło mieć fatalne skutki, przyczyniające się do ostatecznego wyniku tej bitwy. Chociaż musze powiedzieć, że ich technika była naprawdę skuteczna. Zażynać wszystko co stanie ci na drodze- dobre, sprawdzone metody wybijania wrogów.
- Jak dzieci- mruknęła, rzucając mi przelotne spojrzenie- Kiedy mam zacząć?- Położyła dłoń na swoim biczu, poklepując go parę razy.
Uśmiechnąłem się pod nosem, spoglądając na niebo ponad diamentową ścianą.
- Kiedy zobaczysz czarną chmurę nad białą armią- powiedziałem, unosząc lekko brew- O właśnie taką- wskazałem palcem na wyłaniającą się z za muru chmarę gryfów, przypominającą wielki obłok, poruszający się ruchem jednostajnym w naszą stronę.
Dziewczyna posłusznie przeniosła wzrok za moją dłonią, zatrzymując go na lecących stworzeniach. Skrzywiła się lekko na ich widok.
- A więc zaczynamy?
Pokiwałem głową, odwracając się plecami od pola bitwy.
- Zaczynamy.
…..

Oczami Michała

Oparłem się o barierkę balustrady, bacznie obserwując kolejne ruchy wroga. Wszystko łatwe do przewidzenia. Już po chwili, gdy gryfy wyleciały znad murów pojawił się odzew w postaci ziejących ogniem smoków. Obydwie grupy porzuciły swoje wcześniejsze ofiary, i ruszyły na siebie, rozpoczynając podniebną bitwę. Nie musiałem długo czekać na ofiary. Zaraz po pierwszej fali uderzeniowej, na ziemię zaczęły spadać ogromne cielska, przygniatając uwijających się jak mrówki żołnierzy. Po chwili doszły głośne ryki z dołu oraz pełne cierpienia lamenty poprzegniatanych przez cielska potworów, istot. Śmierć w długich katuszach, była najgorsza. Wiedziałeś że umierasz, jednak nie miałeś pojęcia kiedy będzie ostateczny zgon. Twoje serce coraz wolniej pompowało krew, a kończyny powoli przestawały wykonywać twoje polecenia. Ból promieniując z miażdżonego miejsce, był nie do opisania gorszy niż szybkie cięcie w brzuch ostrym jak brzytwa nożem. Oby wszyscy dzisiaj tak zginęli. Ich cierpienie dodawało mi sił oraz motywacji. Czułem się jak bóg, którym niedługo się stanę. Wszechmogący i niezwyciężony. Pan życia i śmierci. Byłem prawdą i kłamstwem, żywym mitem opisywanym w powieściach zagubionych wędrowców. Mogłem zrobić wszystko, od przenoszenia gór do wypleniania poszczególnych gatunków. Moja moc nie miała granic, jak wstręt do walczących u moich stóp demonów. Zapłacą mi za wszystkie krzywdy. To nie będzie bitwa, to będzie rzeź, dokładnie jak ostatnim razem. Historia lubi się powtarzać. Szkoda tylko, że ta nie skończy się dobrze jak ostatnia. Tutaj nikt nie przeżyje. Żadnych jeńców i zero litości dla ocalałych.
Uśmiechnąłem się lekko pod nosem, odwracając się na pięcie. Spojrzałem na stojącego nieopodal mnie demona. Emanująca od niego aura zła, była widoczna nawet przy bladym świetle zapalonych pochodni. Czerwone oczy były niczym małe żaróweczki,  wwiercające się w  duszę osobnika, na którym się na chwilę zatrzymają. Trzymany przez niego miecz wydawał się poruszać w ciemności, rozsypując wokół siebie tysiące błękitnych iskierek, wyżerających blask z marmurowej posadzki.
- Wiedziałem, że nie przepuścisz takiej okazji- powiedziałem głośno, kierując się w stronę stojącego przede mną mężczyzny w czarnej zbroi - Co chcesz osiągnąć? Chwałę, zaszczyty czy może powrót twoje marnego honoru? Jestem ciekawy jakie masz zamiary, skoro targasz się na mnie sam i to z tą świecącą wykałaczką
Lucyfer uśmiechnę się wrednie w moją stronę, obnażając swoje długie kły . Oparł się nonszalancko o filar i zaczął oglądać swoje długie paznokcie.
- Zwykła zemsta mi wystarczy- syknął przeciągle,  rozkładając swoje czarne skrzydła – Chociaż możesz też to dopisać do listy, wyrównywania naszych rachunków.
Uśmiechnąłem się do niego z pogardą, zrzucając na ziemię mój złoty płaszcz. Teraz  stałem przed nim  w białym napierśniku oraz długiej szacie aż do kostek.  Wyciągnąłem z wiszącej u mego boku pochwy swój miecz, który jak na zawołanie zapłoną czerwonymi płomieniami, rozświetlając ciemna przestrzeń naokoło mnie. W tym samym momencie broń w dłoni Lucyfera zabłysła błękitnym światłem, wydłużając się o kilka cali.
- Popełniasz duży błąd Lucyferze- warknąłem, zataczając duży krąg wokół władcy demonów- Naprawdę chcesz zostać unicestwiony bez świadków? Jak zwykły tchórz?
- A kto tu mówi o unicestwieniu czegokolwiek?- mrukną szatan, śledząc każdy mój nawet najmniejszy ruch - Ja cię zgniotę jak robaka a następnie przerobię na popiół, a sam wyjdę nawet bez draśnięcia. Pasuje ci taki układ?
Wydałem z siebie długi syk, po czym bez ostrzeżenia ruszyłem na Lucyfera, wyciągając ku niemu miecz. Rozległ się głośny trzask i już po chwili obydwoje staliśmy ze skrzyżowanymi mieczami, mierząc się morderczymi spojrzeniami. Odepchnąłem od siebie Szatana, i znowu ruszyłem celując ognistym ostrzem w głowę. Lucyfer uchylił się od ciosu, parując moje ostrze. Wyciągnął przed siebie wolną dłoń i cisną we mnie ogromną kulą ognia. W ostatniej chwili udało mi się wzbić w powietrze unikając kontaktu z morderczymi płomieniami. Podfrunąłem do samego sufitu wbijając wściekłe spojrzenie w oprawcę. Czyli jednak traktował to na poważnie. Świetnie, dawno nie walczyłem z równym sobie. Najpierw go pokonam a później jeszcze upokorzę.
Warknąłem niezadowolony, posyłając ku wrogowi grad magicznych strzał,  przecinających ze świstem powietrze.
- Tylko na tyle cię stać?- wrzasnąłem z góry, puszczając się pędem na demona- Żałosne.
Uniosłem wysoko miecz, posyłając w Lucyfera stos ciosów. Szatan uskoczył w bok i ruszył na mnie parując z ogromną łatwością każde moje uderzenie, i na uboczu dokładając od siebie parę kombinacji. Odskoczyłem kiedy, jedno z jego cięć dotknęło skrawka mojej szaty, rozcinając ja przy samej ziemi. Spojrzałem na rozprucie, sycząc niczym wąż. Machnąłem ręką, a spod moich palców wyrosły ogromne sople lodu, ociekające trucizną. Posłałem śmiercionośne bronie w stronę mężczyzny, który zgrabnie rozcinał wszystkie na pół. No może, nie wszystkie, bo jeden przedostał się przez linię tarczy, zahaczając o nogawkę jego spodni . Diabeł syknął przeciągle wykonując kolejny unik. Po chwili już wisiał w powietrzu, miotając w moją stronę falami magicznych nici rozcinające wszystko to czego się dotknęły.
- Zawsze byłeś mało kreatywny, Miśku- wrzasnął- Przez to zawsze też byłeś ode mnie gorszy. Kto by pomyślała, że tak ci zostanie po tylu latach?
- Zamknij japę i walcz!- ryknąłem, rzucając się na niego- I nie nazywaj mnie Miśkiem!!
Nasz ostrza znowu się spotkały, wywołując niebezpieczne mocne drżenie ścian. Jeżeli tak dalej pójdzie to cała konstrukcja jaskini rozpadnie się w pył, pod wpływem ilości naszej mocy, chyba że prędzej któryś z nas wykończy tego drugiego. Uderzyłem z całą siłą w odsłonięte ramię Lucyfera, jednak zdecydowanie za wolno, bo w ostatniej chwili Szatanowi udało się zblokować mój cios, tym samym popychając mnie mocno na najbliższy filar. Krzyknąłem, gdy po moim ciele rozeszła się fala przeszywającego mnie bólu, mającego swe źródło niedaleko mojego skrzydła. Opadłem na ziemię, z trudem łapiąc powietrze. Czułem jak krew pulsuje mi w żyłach, automatycznie przyspieszając swój rytm. Adrenalina w końcu się ujawniła. Teraz zaczniemy walkę naprawdę. Wbiłem swój wzrok w rozbawionego demona, wiszącego parę metrów nade mną.
- Zabiję cię- wrzasnąłem ponownie rzucając się bez celu oraz przyzwoitego planu na Lucyfera. Szatan uśmiechnął się pod nosem, celując we mnie swoim mieczem.
- Zobaczymy- mruknął, ruszając na mnie z głośnym okrzykiem bojowym.

….
Co mam robić?
Pomyśl! Znajdź jakąś szmatę.
Jak? Gdzie?
Podrzyj swoje ubranie, już!
Mam łapy nie mogę.
Peter!!!
Już dobrze, dobrze. Co teraz?
Rozszerz mi nogi i przyjmij dziecko. AAAAAAAA!
Ja dlaczego?
Bo to ty jesteś ojcem i nie mam nikogo pod ręką! Boli!
Nie umiem, zaraz znajdę kogoś innego..
Peterze Anathemy jeżeli mnie zostawisz wypruję ci flak, aaaaa!
Co, co się dziej?
Skurcz, kolejny. Zaraz wyjdzie! Peter pomóż!
Nie umiem.
Peter!!!
Już, już. I co teraz.
Widzisz coś?
Chyba tak, to…
AAAAAAAAAAAA!
Dziecko, włosy, wystaje ci! O matko co za dziura, ale duża.
Zabiję cię tylko skończę rodzić….
Widzę główkę! O matko mdleję.
Nie próbuj nawet! To ja tu rodzę!
Szyjka, jest szyjka! I rączki, dwie! Mocniej przyj!
AAAAAAA! Boli!
Przestanie niedługo! Brzuszek mam i ostatni raz…przyj!
AAAAAAAAAA!
Jeszcze bardziej się postaraj, wieże w ciebie. Pamiętaj że cię kocham.
Ja ciebie tez kocham i nienawidzę równie mocno, aaaaa!
Dziewczynka, to dziewczynka! Nie zaraz, jeszcze coś idzie. Bliźniaki!
Co?!
Nie gadaj tylko przyj mocniej! To chłopiec, drugi to chłopiec.


…..
Oczami Ari

Opadłam na ziemię łapiąc z trudem oddech. Teraz zaczynam doceniać kobiety z dużą ilością dzieci. Wydanie na świat jakich szkrabów kosztuje wiele siły. Uniosłam lekko głowę, spoglądając na Peter, trzymającego w dłoniach maleństwa. Pod wpływem dostarczone adrenaliny, do jego organizmu,, udało mu się zwalczyć bestie, i teraz stał przede mną w swojej normalnej postaci. Teraz stał kilka kroków ode mnie, trzymając w objęciach dzieci. Znamię na jego klatce piersiowej pulsowało delikatnie, mieniąc się różnymi klarami tęczy. I po chwili zdałam sobie sprawę co on robi. On trzyma Nasze dzieci. Moje i jego. Nasze wspólne.
Uśmiechnął się lekko w moją stronę, powoli podchodząc z płaczącymi niemowlętami. Wzięłam od niego jedno z nich, konkretniej chłopca,  odgarniając mu z twarzy kosmyk białych włosów. Niemowlak spojrzał na mnie szmaragdowymi oczętami, dotykając malutką dłonią mojego policzka. Uśmiechnęłam się szeroko, kiedy malec złapał mnie za palec, obnażając swoje małe kiełki. Dzieci demonów miały to do siebie, że rodziły się już jako dzieci wyglądające na rok, czy nawet półtora. Umiały już same chodzić, gryźć, a nawet przez przypadek posługiwać się magią. Uczyły się znacznie szybciej, niż potomkowie innych gatunków, dlatego też tak wcześnie były wypuszczane z rodzinnych domów.
- Aramis- szepnęłam dotykając czołem malutkiej główki dziecka, które wykorzystało sytuację łapiąc mnie mocno za włosy- Aramis Fortis.
Spojrzałam na Petera, powoli przenosząc wzrok na dziewczynkę, która usilnie starała się wydostać z ramion ojca i powędrować do mnie. W przeciwieństwie do brata jej włosy były czarne, oczy miały odcień dojrzałych szafirów.
- Laila- powiedziałam sadzając dziewczynkę na swoim kolanie- Laila Russella.
Peter uśmiechnął się szeroko, siadając obok mnie. Położyłam głowę na jego ramieniu, wpatrując się w niemowlaki, które zaczęły się podgryzać.  Zadziorne małe demonki. Już od pierwszych chwil widać, że będą z nich świetni wojownicy. Mała aż rwała się do walki, co chwila zaczepiając młodszego brata, który odpowiadał z nadzwyczajną szybkością, co chwila łapiąc rączki siostry.
- Nigdy nie widziałem dzieci demonów- stwierdził, odciągając malutką Lailę od nogi brata- Jednak te chyba są najładniejsze- mruknął, przytulając dziecko do siebie.
- Mówisz tak, bo są twoje- powiedziałam sprzedając mu pstryczka w nos.
Wiedziałam w jego oczach dumę, gdy spoglądał na szkraby. Biła od niego na tyle mocno, że gołym okiem można było spostrzec, jak przecina powietrze, tworząc delikatna mgiełkę wokoło chłopaka. Mimo młodego wieku sporo przeszedł, a dzieci były dla niego tak jakby nagroda za wszystkie cierpienia mu wyrządzone. Patrzył na nie jak na skarb, którym nie ma zamiaru się z nikim dzielić.
Chłopak złapał szybko moją dłoń, przystawiając ją sobie do ust.
- Mówię tak, bo są nasze- wyszeptał na niej składając delikatny pocałunek.
Uśmiechnęłam się do niego czule, chcąc go pocałować, gdy nagle tuż za moimi plecami usłyszałam ciche klaśnięcia. Peter zerwał się na równe nogi, przyjmując pozycję obronną. Ja natomiast chwyciłam dzieci, starając się je ochronić własnym ciałem.
- No proszę kogo my tu mamy- odezwał się gardłowy głos- Rodzinka w komplecie. Tatuś, mamusia i dzieci. Jaka szkoda że już niedługo. Michał bardzo ucieszy się z wiadomości, że cała czwóreczka gnije w jego ogródku.
Otworzyłam szeroko oczy, wpatrując się w opartego nonszalancko o drzewo Roderiga.  Miał na sobie białe szaty, sięgające mu do samej ziemi, przepasane złotym pasem, do którego był przymocowany sztylet, ze zdobioną diamentami rękojeścią. Włosy o dziwo był zaczesane do tyłu a złote oczy patrzyły z nienawiścią to na Petera to na mnie, wdzierając się do zakamarków naszej podświadomości. To nie był ten sam Roderig, którego znałam.
- Roderig, co ty….- wszeptałam, po chwili rzucając się w stronę bliźniaków.
- Obligantes!- wrzasnęłam otaczając dzieci ramiona.
W tej samej chwili wielka kula mocy odbiła się od tarczy wiszącej nad moją głową.  Peter ryknął głośno, rzucając się na stojącego niedaleko Roderiga. Chłopak uśmiechnął się wredni, po czym posłał w kierunku wyklętego grad magicznych pocisków. Peter zatrzymał się na chwilę i aby wyciągnąć wiszącą u bogu szmaragdową żmiję, i płynnymi ruchami zaczął odbijać lecące w jego kierunku pociski.
- Ari schowaj się!- wrzasnął miotając ognistymi kulami w Roderiga- Zabierz dzieciaki i uciekaj.
Uniosłam wzrok na chłopaka, chcąc mu coś powiedzieć, jednak już po chwili nie miałam okazji, bo zamiast Petera stała przede mną bestia. Jęknęłam cicho, patrząc jak potwór rzuca się na przerażonego demona. Odwróciłam wzrok od tej sceny w całości skupiając się na dzieciach. Wzięłam je na  ręce, po czym bez zastanowienia ruszyłam przed siebie. Nie mogłam pozwolić aby coś stało się tej dwójce. Będę je chronić, choćby za cenę własnego życia.
Jednak po kilku metrach zatrzymałam się i spojrzałam za siebie. Było to najgorsze co mogłam w tej chwili zrobić. Szybko zarejestrowałam cały obraz. Peter leżący na ziemi, Roderig stojący niedaleko niego ze sztyletem w dłoni. Krew, dużo krwi każdego z nich. Czarne plamy rozlewające się po popękanej ziemi. Zaklęcie, i kolejne. Ryk, przerwany wrzaskiem. Przerażenie. Ból. Rozpacz. I kolejny ryk, tym razem głośniejszy i dłuższy od pozostałych. Huk, któremu towarzyszył ledwo słyszalny jęk. Postawiłam dzieci na ziemi, ogradzając je barierę wysoka na cztery stopy. Musiały być bezpieczne. Rzuciłam szybko jakieś zaklęcia ochronne i ruszyłam w kierunku walczących. Powoli wlokąc za sobą ręce podążałam, starając się opanować targające mną emocje. Nie umiałam. Byłam za słaba. Poród mnie wykończył. Z każdym krokiem czułam jak ręce zmieniają się, pokrywając się cienką warstwą łusek. Moje fioletowe włosy zaczęły się unosić w powietrzu tworząc coś przypominającego chmurę, przyczepioną do mojej głowy jakąś niewidzialną siłą. Moje nogi z każdym ruchem przeistaczały się w unoszące się nad ziemią macki, tworzące coś na kształt spódnicy, ciągnącej się jeszcze daleko za mną.  I wreszcie oczy, zazwyczaj pełne życia w odcieniu kwitnących fiołków, zmieniające się w czarne guziki, puste w środku. Ogarnęła mnie ciemność, zabrała mnie. Ale silniejsza od niej była miłość, pchająca mnie w stronę leżącej bestii. Szłam, zostawiając po sobie na ziemi ciemny szlak.
Wiecie co to jest prawdziwa twarz demona? To stan w którym istota nadprzyrodzona  zostaje owładnięta przez własne emocje. Coś jakby trans, w którym dana osoba nie panuje nad swoim ciałem, przez co robi rzeczy na które nigdy by się nie porwała. Ujawnia się w niej jej prawdziwa natura, objawiająca się w postaci zewnętrznej skorupy, zmieniającej wygląd danej osoby. W tej skórze nie jest się sobą. Robi się rzeczy straszne. Staje się bestią bez cienia skrupułów. Bez żalu, bólu, wyrzutów sumienia. Pustym naczyniem wymagającym napełnienia. Niczym, a jednak czymś. Istotą żywą, a jednocześnie martwą. Stworzeniem pozbawionym duszy, i a nią. Zostaje się wtedy nieodgadnioną zagadką, która w swoich poczynaniach jest nieprzewidywalna. Nie sposób przewidzieć,  co zrobi, komu i dlaczego. Panują nad nią instynkty, podsuwające jej podświadome sygnały, jak się ma zachować. Staje się czymś, czego nie da się opisać na kartce papieru. To trzeba widzieć, aby wiedzieć jak to wygląda.
Podeszłam do Petera, stając tuz przy jego ramieniu. Kierujące mną instynkty kazały mi spojrzeć na niego, oceniając szybko stan w jaki  obecnie się znajdował. Wielka szrama na brzuchu, ciągnąca się aż do prawego ramienia, spowodowana najprawdopodobniej cięciem sztyletem, wydawała się być groźna. Przyspieszona praca serca oraz urwany oddech. Bez pomocy nie pożyje długo. Przeniosłam wzrok na Roderiga, obnażając długie kły. Chłopak jęknął żałośnie, odruchowo sięgając po swój sztylet. Za wolno. Machnęłam jedną z macek, i już wisiał metr nad ziemią. Machnęła drugą i zaczął się dusić. Machnęłam trzecią i przebiłam go na wylot. Machnęłam czwartą, wyciągając mu serce z piersi. Machnęłam piątą i bezwładne ciało Roderiga opadło na ziemię. Patrzyłam jak wokół chłopaka tworzy się czarny pentagram z krzyżem na samym środku. Znak zdrajców. Uniosłam do góry zaciśniętą dłoń, i w tym samym momencie ciało Roderiga obróciło się w popiół, nie pozostawiając po sobie nawet najmniejszego śladu. Przez krótką chwilę wpatrywałam się pustkę przede mną, by następnie ogarnięta przez mrok upaść na ziemię bez świadomości.

…..

Spowolnione tętno, ledwo wyczuwalny oddech i głos wołający mnie w ciemności. A może mam zwidy? Zwykłe halucynacje towarzyszące mojej agonii? Nie, teraz słyszę wyraźnie. Szepty nasilają się. Są coraz głośniejsze. Mogę rozróżnić poszczególne słowa. Czuję ból, jednak nadal skupiam się na odgłosach. Mocne szarpnięcie i spadam w dół. Jestem już na krańcu. Zaraz w coś uderzę. I wtedy przez mrok przedzierają się promieni, którym towarzyszy miły dla uszu głos. Tak dobrze mi znany. Słyszę go. Pojedyncze sylaby tworzące słowa. W końcu wiem co do mnie mówi. Cały czas słyszę…
- Nie umieraj Ari! Nie zostawiaj nas….

…..

No cóż, nic dodać nic ująć. Pewnie jeszcze z dwa rozdziały tutaj na bazgrzę. Oczywiście dotyczące historii Petera i Ari. Później mam zamiar zając się kolejnym pokoleniem, a w szczególności dziećmi A i P, oraz paroma innymi młodymi, o których dowiecie się wkrótce. Poproszę o szczerą ocenę tego rozdziału, no i pozdrawiam was wszystkich :)

11 komentarzy:

  1. Matko, jestem pierwsza! Boskie, aż mi ślinak pociekła, chociaż strasznie mroczne, niepowiem. A te bliźnieki...ach! Byłam przekonanna, że będzie tylko jedno, atu proszę jaka miła niespodzianka! Więcej frajdy :)

    OdpowiedzUsuń
  2. A wiesz co siostra? Po szesnastu przeze mnie nie skomentowanych postach w końcu ci coś napiszę, a co mi tam! Wiesz ża ja mam tą historię na swoim komputerze? Jak juz zostaniesz sławna, dopracujesz to wszystko, to ja się bedę chwalił na około, że byłem jednym z pierwszych, którzy widzieli jak powstawała ta opowieść. Może w przyszłości nawet powstanie do tego niezły film. Ale ja tu gadu, gadu, a jeszcze nie powiedziałem co o tym myślę.
    Po pierwsze: jak na twój młody wiek jest naprawdę nieźle, co już wiesz, bo wypominam ci to na każdym kroku.
    Po drugie: Bliźniaki? Ja wiem że lubisz Kaśkę i Bartka, ale żeby od rau wplątywać ich w historię? Ja też chcę! :D
    Po trzecie: Pisz szybciej, bo jestem ciekawy jak cholera, kto zginie a kto będzie miał happy end.
    Pozdrawiam

    Braciszek od siedmiu boleści
    ps.: Mam nadzieję, że moja żona nie będzie się tak darła podczas porodu :)

    OdpowiedzUsuń
  3. O matko, kocham cię! A ztym nowym pokoleniem, to nawet fajny pomysł :) Podoba mi sie, nawet bardzo. Poród wywołał u mnie nieprzerwany śmiech, chociaż staniwczo powinnam siedzieć wtedy cicho. A później? Łzy. poryczałam się sama nie wie dlaczego. Tak jakoś. Pewnie to przez pyłki, jestem uczulona :P A tak poza tym to PISZ DO JAKSNEJ CIEASNEJ SZYBCIEJJJJJ!!!!!!!!

    OdpowiedzUsuń
  4. MATKO, MATKO, MATKO, MATKO.
    Tylko tyle udało mi się wykrztusić. Dziewczyno, to było cudowne! Jejku, bardziej niż cudowne. Tyle się działo. No i bitwa < 3 Do tego dzieci Ari i Petera. Ojejku, a Serina się zmieniła ;D Jest teraz jakaś taka... doroślejsza? ;D Ale współczuję jej. Jeśli jej plan nie wypali, to bd z nią źle. Więc plan musi się udać! Musi ! ;D A scena z walką Michała i Lufyfera po prostu bezbłędna. Czytałam z zapartym tchem, a po skończeniu stwierdzam, że chcę więcej. Pisz więc szybko! ;D
    Pozdrawiam i życzę wielkiej, nieustającej WENY!

    OdpowiedzUsuń
  5. Nominuję Cię do Liebster Blog Award. Link - http://magiaiwyobraznia/2013/8/liebster-blog-award.html?m=1

    OdpowiedzUsuń
  6. Już jakiś czas temu zaczęłam czytać twojego bloga, jednakże zatrzymałam się na początku. Nie potrafiłam się zebrać do kolejnej próby. To chyba wakacje tak mnie rozleniwiły, ale nie piszę tego komentarza aby się tu wyżalić czy coś. Nie, nie! Dzisiaj pochłonęłam resztę rozdziałów i jestem pod niemałym wrażeniem, które utrzymuję się u mnie od samego prologu. Historia jest powalająca!
    A ten rozdział? Bosze! Dziewczyno, początek bitwy opisałaś genialnie. Uwielbiam twoje opisy ;D
    Na początku myślałam, że Michał będzie walczyć z Peterem, a nie z Luckiem ^^ ale z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że to również mi się podobało. Co do porodu to i mnie zdziwiło, że pojawiły się bliźniaki. Wcześniej zastanawiałam się czy będzie to chłopiec czy może dziewczynka.. A tu taka miła niespodzianka ;D Mam nadzieję, że Ari się obudzi, bo w sumie Peter nie poradziłby sobie w roli samotnego ojca. A po drugie sama napisałaś, że jeszcze z dwa rozdziały będą z nimi jako postaciami głównymi, więc mam wielką nadzieję, że ich tu za chwilę nie uśmiercisz. Co do pomysłu to na początku byłam zawiedziona, bo chciałabym poczytać jeszcze trochę o nich, ale po głębszym zastanowieniu, uważam, że było by to dość intrygujące :)
    Jestem ciekawa jakie będą maluchy jak podrosną, kto wrócił z walki i o jakich młodych Ci chodzi. Może Tristian i Seriny? xD
    A na koniec jeszcze dodam, że BARDZO NIECIERPLIWIE wyczekuję rozdziału, co w sumie można odczytać z długości mojego komentarza. Jest on chyba najdłuższy w moim krótkim życiu ^^
    Gorąco pozdrawiam.

    PS.
    Nominuję Cię do Liebster Award. Widzę, że zostałaś już nominowana, więc jak masz jeszcze ochotę i czas, to zachęcam do odpowiedzenia na kilka pytań. Znajdziesz je u mnie na blogu [kolorowe-maski.blogspot.com].

    OdpowiedzUsuń
  7. AAAAAAA!!!! tylko na tyle mnie stać....Pisz szybciej no!

    OdpowiedzUsuń
  8. Ten rozdział jest niczym balsam na moje nerwy. Taki dynamiczny i ogólnie sudowny. A te bliźniaki, ach! Kocham, kocham i jeszcze raz kocham. Ślicznie wszytsko

    OdpowiedzUsuń
  9. Ojej! ten rozdział jest serio świetny :) strasznie żałuję, ze wcześniej go nie przeczytałam :) Bliźniaków się nie spodziewałam serio, zaskoczyłaś mnie i pewnie resztę czytelników :) Oby Ari się obudziła :) No nic czekam na nowy rozdział :)

    OdpowiedzUsuń
  10. spam:

    Zapraszam do komentowania i obserwowania: http://one-direction-lose-my-mind.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  11. "Kto ostatni, ten czyści kibel Lucyfera przez miesiąc" - mnie rozłożyło.
    Rozdział świetnie napisany (CUDO!!!), aż muszę przeczytać resztę, kiedy będę miała czas.
    Kiedyś tam go znajdę, chociaż mam masę rzeczy na głowie.
    Wybacz za taki krótki komentarz, ale nie wiem, co więcej powiedzieć, no i dzwonek na lekcję...

    OdpowiedzUsuń